Geoblog.pl    venividi    Podróże    Rowerem z Przemysla do Odessy - lipiec2009    no i się skończyło...
Zwiń mapę
2009
21
lip

no i się skończyło...

 
Polska
Polska, Warszawa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1673 km
 
20 - 21 lipca 2009, czyli wszystko, co dobre szybko się kończy…
Niby tylko dwa dni, ale mi uświadomiły, jak strasznie daleko od domu jest Odessa ;) Początek podróży spisałam jeszcze na bieżąco, czuwając przy rowerach w pociągu do Lwowa.
Pobudka wczesna, bo do 8 czasu lokalnego trzeba było zebrać się i wziąć od Koli nasze rowery. Stąd budzik na 6.10 czasu polskiego. 6.20 wyczołgałam się z namiotu, z którego została tylko prześwitująca konstrukcja, bo tropik odleciał. Większość miała problemy ze wstaniem, dlatego zaspaną Ewę zostawiliśmy z namiotami, a my poszliśmy po rowery. Pod górę jęki, że wszystko nas boli. Na miejscu okazało się, że Koля jeszcze śpi, a my nie wzięliśmy wszystkich kluczyków do zapięć. Tzn. Radek nie wziął. Wszystko to trwało i trwało… Na naszej plaży sprawne śniadanie, zwijanie się po krótkim odpoczynku i powolne wyłażenie na górę. Pojechaliśmy z rowerami a plażę tam, gdzie dzień wcześniej – wykąpać się i poleżeć na piasku. Do 12 czasu polskiego. Chłodniej niż poprzedniego dnia, ale za to fale się zrobiły. Jedna kąpiel, wygrzewanie się na słońcu, druga kąpiel… Pożegnanie z Morzem Czarnym i na rowery. I do centrum. Godzinna podróż, jedno rondo, jedno skrzyżowanie, które omal nie przyprawiły mnie o zawał. Ale jazda zdecydowanie sprawna. Przydały się liczniki czasu, który pozostał do zmiany świateł. Minuta to wystarczająco dużo, żeby wyciągnąć picie z jednej sakwy, dać osobie z tyłu, samemu się napić, schować i sprawdzić czy ma się w drugiej sakwie portfel :P Mirek testował ;)
Podróż zakończyliśmy przy McDonaldzie. Tam szybki podział obowiązków – ja pilnuję rowerów, Mirek leci do kantoru i po bilety na bagaż, Ewa do bankomatu i po pamiątki. Marek i Radek ustawiają się w kolejkach po jedzenie.
Chwilę postała przy rowerach, potem zajęłam stolik. Kiedy przyszedł Marek przenieśliśmy się do drugiego stolika. I… nagle zobaczyłam patrzące się na mnie, dwie zaskoczone, znajome twarze. Mono i Kamil! Niezły szok. Wyściskaliśmy się naprawdę ze szczerą radością. Bo to niesamowite spotkać kogoś dość blisko znajomego 800km od ojczystego kraju, w McDonaldzie przy dworcu.
Zjedliśmy razem obiad, wymieniając wspomnienia z naszych kończących się właśnie wyjazdów, później oni przypilnowali naszych rowerów, kiedy robiliśmy ostatnie zakupy. Okazało się, ze jadą do Lwowa następnym pociągiem po nas. Żegnaliśmy się wiedząc, że mamy sporą szansę spotkać się jeszcze w Przemyślu, a wtedy zapewne razem wrócimy do Warszawy.
W tym miejscu mniej więcej kończą się moje notatki. Co jeszcze się działo? Przeżyliśmy chwile lekkiego stresu, kiedy z opóźnieniem przyjechał na dworzec najdłuższy pociąg jaki widziałam w życiu, okazało się, że nasze wagony są na samym końcu, a jak chcieliśmy wsiadać, to prowadnicy mieli wątpliwości co do naszych rowerów. Mirek przeleciał się z jednym z nich do kierownika pociągu, który uznał, że jeśli mamy bilety na rowery, to one też mogą pojechać. Później mieliśmy jeszcze z Mirkiem ponad godzinę zabawy z ich ustawianiem i rozkręcaniem. Ale efekt to prawdziwe mistrzostwo świata! Ogólnie zaczęliśmy podróż w wyśmienitych nastrojach. Jak później reszcie zleciało całe popołudnie i większość nocy w pociągu nawet nie wiem. Pamiętam wspólną kolację trochę obok rowerów, gdzie była palarnia, a trochę koło toalety. I to, że przed samym Lwowem ja pilnowałam rowerów. I jeszcze, że dużo spałam i było mi bardzo smutno. Nawet jakoś nie udało mi się przeprowadzić zbyt intensywnej obserwacji socjologicznej w tak ciekawej przestrzeni społecznej, jaką jest ukraiński pociąg z kuszetkami… ;P
We Lwowie byliśmy jakoś nad ranem. Wypakowaliśmy się pociągu, co poszło sprawnie. Trochę więcej czasu zajęło złożenie i zapakowanie rowerów. Kiedy oni byli jeszcze zajęci, ja przeszłam się po dworcu. Zauważyłam tylko, że na rozkładzie nie ma nic w naszą stronę, chciałam się zapytać w informacji, gdzie w takim razie powinniśmy szukać interesujących nas pociągów, ale człowiek z okienka zniknął. Wróciłam do reszty, oni już się zebrali, razem przenieśliśmy się do hali głównej. Teraz chodzić i pytać zaczął Mirek i w końcu dowiedział się, że zaraz odjeżdża do Mościsk pociąg z pobliskiego dworca osobowego czy czegoś takiego… Pędem pognaliśmy tam, szybko kupiliśmy bilety (które kosztowały grosze) i nawet chwilę przed odjazdem wsiedliśmy do pociągu. Całą, dość długą drogę przespaliśmy. Nie do końca wiedzieliśmy, w którym dokładnie miejscu mamy wysiąść. Ja uznałam, że najlepiej na pierwszej stacji, która nazywa się Mościska. I tam wysiadłam ja, wysiadł rower Marka, sakwy Ewy… a drzwi zamknęły się i pociąg odjechał! Moment osłupienia. Potem ucieszyłam się, że przynajmniej mam kompletny zestaw rowerowy bez nadmiaru czegokolwiek, spojrzałam na mapę, tory, drogę i ruszyłam w stronę następnej stacji. Parę razy po drodze pytałam, którędy do granicy lub kolejnej stacji, po jakimś czasie zadzwonił Mirek, że już po mnie jadą. Nawet mnie cała ta sytuacja rozbawiła. Jeszcze bardziej, kiedy Radek i Mirek prawie mnie minęli, jadąc z naprzeciwka, a później usłyszałam od nich, że oni też wysiadali jeszcze na dwóch kolejnych stacjach parami, a na dodatek w Ewy rowerze poszła dętka, więc wymieniają ją teraz na środkowej stacji.
Wiedzieliśmy, że raczej na żaden wcześniejszy pociąg z Przemyśla nie zdążymy, więc już na spokojnie ruszyliśmy do granicy. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w dwóch sklepach, żeby wydać ostatnie hrywny. W drugim sklepie znów było wesoło, bo Mirek wydawał moje pieniądze i wziął rzeczy znacznie więcej niż mieliśmy funduszy, więc po trochu zaczął rezygnować i kiedy rachunek już się zgadzał, zapytał jeszcze kasjerki, czy to prawda, ze można wwieść pół litra alkoholu. Okazało się, że byliśmy źle poinformowani. Wwieść można litr. Dlatego lista zakupów znów się zmieniła, bo trzeba było coś wymienić na alkohol.
Po tym ostatnim na Ukrainie długim postoju, przekroczyliśmy, bez najmniejszych problemów i dość szybko, granicę. Znów byliśmy w Polsce! Znaną już trasą do Przemyśla na dworzec. Tam upewniliśmy się, że mamy sporo czasu, bo pociąg dopiero po 13. Zjedliśmy obiad, niektórzy zdrzemnęli się na ławce przy dworcu, ja połaziłam, spotkaliśmy się z Mono i Kamilem. I razem wróciliśmy do Warszawy.
I na tym właściwie się kończy. Na tych 14 dniach. Ponad 900 kilometrach na rowerach... Wszystkim chyba trudno było wrócić do normalności bez codziennych kilometrów, namiotów, wiecznej zmiany. Jak to zawsze po powrocie. Nie wiem jak reszta, ale ja nie jestem w stanie zliczyć, ile razy oglądałam zdjęcia. I chyba chciałabym wrócić na wschód.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
andrzej
andrzej - 2013-02-21 13:17
Dopiero teraz przeczytałem, był to świetny pomysł i ładnie opisany. Szkoda że jestem za stary i nie mam tak wspaniałej kompani. Pozdrawiam
 
 
venividi
Anna Buczek
zwiedziła 3% świata (6 państw)
Zasoby: 71 wpisów71 7 komentarzy7 199 zdjęć199 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
31.01.2018 - 31.01.2018