21 września 2009
Gdańsk – Sopot – Rumia – Władysławowo – Chałupy (pieszo, skmka, autostop)
Rano obudziłam się pierwsza, kiedy reszta jeszcze spała, więc postanowiłam skorzystać z okazji i rozejrzeć się po okolicy. Po zrobieniu kilku zdjęć wschodzącemu słońcu, zorganizowałam sobie krótką przebieżkę na boso po plaży. Okazało się, że nie byłam jedyną osobą, która na to wpadła i spotkałam trochę innych biegaczy. Niebawem odkryłam, że także spanie w tym miejscu także nie stanowiło oryginalnego planu, ponieważ dwa wejścia na plażę dalej spała na piasku w śpiworach jakaś para.
Kiedy już wszyscy z większym lub mniejszym trudem się podnieśliśmy, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na zachód w stronę Sopotu. Całkiem szybko osiągnęliśmy cel i zaczął się lans;P Trochę wygrzewania na słoneczku, które przyjemnie świeciło, obserwowanie meduz, próba zaprzyjaźnienia się z mewami, które jednak nie były zainteresowane naszymi orzeszkami...
Trochę nie chciało się stamtąd ruszać, ale zaczynało nam się nudzić, a poza tym Rafał kilka razy zdążył już powtórzyć tekst, który stał się jednym z tekstów wyjazdu: „Wiecie co? Jestem głodny...” od czasu do czasu zastępując go: „Wiecie co? Chce mi się spać”. Dlatego w końcu zebraliśmy się i postanowiliśmy poszukać jedzenia w Sopocie. Ostatecznie, szalenie oryginalnie wylądowaliśmy w McDonaldzie.
Z McDonalda przeszliśmy na dworzec, ponieważ uznaliśmy, że najwygodniej będzie wydostać się z Trójmiasta SKMką. Dość szybko jednak pojawił się problem. Rozkład jazdy SKMki mało precyzyjny i w ogóle wiszący wśród mnóstwa innych papierów tak, że trudno go znaleźć. W końcu jednak ruszyliśmy na pociąg... I znów problem. Ponieważ w Sopocie trwa remont stacji i została ona przesunięta. Oznaczenie takie nie do końca wyraźne. Wszędzie ludzie, którzy w pośpiechu próbują ją znaleźć. Na szczęście w końcu udało nam się dotrzeć na czas i ruszyliśmy do Rumi.
Podróż nie trwała długo. W Rumi wysiedliśmy na złej stacji. Wiedzieliśmy, że stacje są dwie, widzieliśmy na mapie, gdzie jest droga na Władysławowo... Ale i tak skończyło się kilkukilometrowym spacerem po ekspresówce, bo próba zatrzymania kogoś kto by nas podwiózł szybko nas znudziła, W końcu dotarliśmy do centrum. Tam chwilę porozważaliśmy opcję dojechania do celu autobusem, ale zdecydowaliśmy się przejść kawałek za miasto i tam kogoś złapać.
Do Władysławowa podwiózł nas bardzo sympatyczny pan, właściciel knajp Sfinksa w Trójmieście, drugi najstarszy restaurator w Polsce. Większość drogi upłynęła nam na poznawaniu tajników ciężkiego zawodu restauratorów, Wysadzeni zostaliśmy w miejscu zaledwie kilka minut od Biedronki przy wjeździe na Mierzeję Helską. Do sklepu weszliśmy na większe zakupy. Po spędzeniu tam dłuższej chwili od razu skierowaliśmy się na plażę, by nią przejść kawałek w stronę Chałup.
Szliśmy pod wiatr i już tego dnia trochę po plaży się nałaziliśmy, dlatego z ochotą wszyscy zgodziliśmy się na dość szybki postój obiadowy. Tradycyjnie przygotowaliśmy kanapki, ułożyliśmy je na karimacie... Zapomnieliśmy jednak zawczasu zabezpieczyć je przed gwałtownymi silnymi podmuchami wiatru... Dlatego jedliśmy kanapki z dużą ilością piachu. Po jedzeniu i poobiedniej sjeście , może dlatego, że faktycznie już i tak byliśmy rozłożeni, a może dlatego, że trochę nie chciało nam się iść dalej, wymyśliliśmy, że miło byłoby się wykąpać. Mimo niskiej temperatury wody wszyscy weszliśmy do niej. My z Anią nawet trochę popływałyśmy. A najśmieszniejszy był Rafał, który pokrzyczał sobie z zimna i dość szybko zrezygnował z siedzenia w morzu. Po pewnym czasie suszenie, przebierania, ubierania, trochę bez entuzjazmu, ruszyliśmy przed siebie. I stosunkowo dość szybko wszyscy stwierdziliśmy, że już znaleźliśmy idealne miejsce, żeby się rozbić.
Pora była dość wczesna, nam już plany na ten dzień skończyły. Rozbiliśmy namiot, zrobiliśmy kolację na ciepło... Ania i Rafał poszli na spacer, a ja pilnując namiotu odpoczywałam i wysyłałam smsy. Jak wrócili zanim poszliśmy spać, już w namiocie bawiliśmy się w walki dżdżownic, czyli bicie się w śpiworach bez używania rąk, co stało się naszą ulubioną codzienną rozrywką . Poza tym gadaliśmy chwilę z Mirkiem przez telefon. Rozmawialiśmy i rozwiązywaliśmy zadawane przez Anię zagadki w stylu: „Niewidomy mężczyzna poprosił w knajpie o pieczeń z mewy, a kiedy je dostał i spróbował zastrzelił się. Dlaczego?”. Mieliśmy z Rafałem niezłą rozkminę...;)